piątek, 25 marca 2011

W Oslo

Jak to w Oslo, do głowy przyszło nam wiele fajnych pomysłów, których nie wykorzystaliśmy podczas naszej podróży. Jednym z nich był geotagging, czyli oznaczenie zdjęć nie tylko za pomocą daty, ale również za pomocą współrzędnych geograficznych, tak aby można je wstawić na Google Maps z dokładnością do kilku metrów. W końcu ważniejsze jest miejsce wykonania zdjęcia niż czas jego zrobienia, prawda?

Do geotaggingu wykorzystamy nasze HTC Desire i aplikację My Tracks, która pozwala zapisywać dane w formacie GPX, a następnie za pomocą programu GPicSync dokonamy synchronizacji zdjęć i danych z GPSa w telefonie. Stara i sprawdzona metoda, ale do tej pory nie mieliśmy czasu jej przetestować - rezultaty pokażemy jutro, gdyż wybieramy się do Sognsvann. A na razie test możliwości GPSa, nasza droga z pracy do domu:


Pokaż na większej mapie

Powrót do Oslo

Wylot z Bangkoku był zaplanowany na 23:20 czasu lokalnego a przylot do Paryża na 6 rano, co oznaczało prawie 13 godzin w powietrzu i ciągłą noc za oknem, dlatego tak naprawdę nic nie zobaczyliśmy. Niestety, lotnisko w Bangkoku jest kompletnie zacofane mentalnie. Wydaje się, że można zainwestować kupę pieniędzy w nowy terminal, ale mentalności ludzi się nie zmieni.

Wracając do lotu, jego główną zaletą było to, że spaliśmy prawie cały czas - to naprawdę fajna opcja w porównaniu do lotów dziennych ze wschodu na zachód. Dosyć mały jetlag i od razu następnego dnia można wkroczyć do akcji w pełni energii.

Przesiadka w Paryżu bez jakichkolwiek komplikacji, za to w Oslo czekała miła niespodzianka, czyli pogoda. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście 6 stopni to dobra pogoda (30 stopni mniej niż ostatniego dnia w Bangkoku!), ale biorąc pod uwagę to, że jak wyjeżdżaliśmy to było -10, to stwierdziliśmy, że jest ok. No i najważniejsze, ma być coraz cieplej!

Coraz cieplej!

środa, 23 marca 2011

Bangkok - dzień 4 - Weekendowy Rynek Chatuchak

Na zakończenie dnia chcieliśmy jeszcze trochę wykorzystać możliwości zakupowe Bangkoku, pojechaliśmy więc na weekendowy rynek Chatuchak. Trochę nam zajęło wyjaśnienie, gdzie chcemy jechać i dopiero czwarty taksówkarz nas zrozumiał. Na rynku są rzeczywiście tanio różne rzeczy, ale jeśli chodzi o kupowanie ubrań to zdecydowanie lepszy komfort oferuje centrum handlowe Platinum i okoliczny rynek Pratunam. W Chatuchak tłumy ludzi utrudniają przemieszczanie się w wąskich alejkach a towary, przynajmniej jeśli chodzi o ubrania nie są tak dobrego gatunku jak w okolicach Pratunam.
Jedna z głównych alejek
Poboczna alejka

Bangkok - dzień 4 - Park Dusit

Po obejrzeniu świątyni popłynęliśmy dalej, aż do mostu Kong Thon i złapaliśmy taksówkę do Parku Dusit, w którym znajduje się słynny dom z drzewa tekowego dwór Vimanmek, oraz inne mniejsze muzea. Warto zachować bilet z Wat Phra Kaew, gdyż umożliwia on darmowy wstęp do dworu. My oczywiście zapomnieliśmy zabrać nasze bilety i musieliśmy zapłacić z wstęp. Jeśli komuś zdarzy się podobna sytuacja odradzamy kupowania biletu. Mimo, że dwór i okoliczne muzea są warte zobaczenia, atmosfera zupełnie nie sprzyja wywoływaniu zachwytu. Muzea trzeba odwiedzać bez butów, a za skradzione lub zagubione buty, które należy pozostawić przed budynkiem nikt nie ponosi odpowiedzialności. Nie mówiąc już o tym ze trzeba przejść zazwyczaj kawałek po brudnym chodniku. Jest oczywiście zakaz robienia zdjęć w budynkach, zdarza się też że nadgorliwe panie przeganiają ludzi fotografujących budynki od zewnątrz. Tak jest w przypadku Abhisek Dusit mieszczącego niewielkie muzeum płacowe. W niektórych muzeach, również w Abhisek Dusit przed wejściem należy zostawić wszystkie swoje rzeczy oprócz portfela w specjalnej przechowalni.
Abhisek Dusit
Sam słynny drewniany dom jest zabudowany paskudnym białym betonowym budynkiem, w którym mieszczą się przechowalnie, wypożyczalnia ubrań i stanowiska kontrolne. Aby dostać się do dworu, należy przejść kontrolę ubioru (koszulki na ramiączkach i krótkie spodnie są niedozwolone), wypożyczyć strój zostawiając w depozycie banknot co najmniej 200 bahtowy (może być też 1000, reszty się nie wydaje), rewizję osobistą, zostawić swoje rzeczy w skrytce której koszt to 20 baht, oczywiście należy też ściągnąć buty (oczywiście nikt za nie nie odpowiada) i przemaszerować na bosaka brudnym chodnikiem do wejścia.
W środku tego cuda drewnianej architektury nie można przemieszczać się samemu, tylko trzeba iść w grupie. Z podobną zasadą spotkaliśmy się już w "Niebieskim domu" w Penang, tam jednakże była możliwość poproszenia osoby z sekretariatu o oprowadzenie, jeśli akurat nie było angielskojęzycznej grupy zwiedzającej. Tutaj jednak zostaliśmy zmuszeni do przyłączenia się do chińskiej wycieczki, mimo iż w każdym pokoju, a jest ich około 30, siedziały po 2-3 panie które zajmowały się niczym lub gadaniem ze sobą. Trzeba przyznać, że dwór jest bardzo piękny i na uwagę zasługuje szczególnie układ okien i sposób w jaki światło wpada do pokoi, oraz widok z poszczególnych części domu. Szczególnego nastroju nie sposób jednak docenić, jeśli człowiek przemieszcza się w tłumie hałaśliwych chińczyków i słyszy z jednej strony chińską przewodniczkę opowiadającą coś o dywanach a z drugiej tajlandzkiego przewodnika zdradzającego sekrety drewnianej figurki jakiegoś chłopca (tematyka ich wypowiedzi została wywnioskowana z gestykulacji).
Po obejrzeniu wnętrza domu mieliśmy możliwość zrobienia zdjęć z zewnątrz. Nie wiemy jednak czy jest to "standardowa procedura", czy mieliśmy szczęście, bo zamykali.

Dwór Vimanmek

Waluta Tajlandii

Walutą Tajlandii jest tajska bahta. Na każdym banknocie widnieje oczywiście podobizna króla, Ramy IX (zbieżność nazw z popularną margaryną przypadkowa). Król Rama IX jest w Tajlandii uwielbiany, co jest dla turystów, a przynajmniej dla nas kompletnie niezrozumiałe. Jest to prawdziwy kult osobowości, a za obrazę majestatu idzie się do więzienia od 3 do 15 lat (podarcie lub podeptanie banknotu również się do tego zalicza). Rama IX jest również najdłużej panującym monarchą na świecie, będąc u władzy od 1946 roku.

Same banknoty wyglądają za to tak:


Ceny bardzo łatwo przelicza się na PLN, gdyż wystarczy jedynie obciąć ostatnie zero i już.

Bangkok - dzień 4 - Wat Arun

Tego dnia mieliśmy już samolot powrotny do Paryża. Na szczęście wylot był dopiero o 23:20 więc mieliśmy trochę czasu, żeby zobaczyć pozostałe atrakcje miasta. Najpierw popłynęliśmy statkiem rejsowym do Wat Arun (Świątynia Świtu), która słynie z tego, że pięknie wygląda od strony rzeki. Kompleks jest niewielki, zbudowany w stylu khmerskim. Mięliśmy dużo szczęścia, że udało nam się wejść na wyższy poziom centralnej stupy, gdyż schody są dość często zamknięte. Roztacza się stamtąd piękny widok.

Wat Arun (widok od strony rzeki)

Ceramiczne zdobienia
Widok z centralnej stupy

Bangkok - dzień 3 - Nocny rynek

Po obejrzeniu świątyń wróciliśmy do hotelu i po krótkim odpoczynku pojechaliśmy na Khao San Road, która w nocy staje się rynkiem pełnym straganów z odzieżą i pamiątkami, stoisk z masażem stóp i innych części ciała i wózków z przekąskami. Tego wieczoru byliśmy nastawieni na próbowanie różnych miejscowych przysmaków sprzedawanych na ulicznych stoiskach.


Khao San Road



Smażone kluski z tofu.


Hot plate, czyli gorący talerz z mięsem lub owocami morza i kapustą



Satay, czyli szałyk




Owoc morza (sotong w całości widoczny na zdjęciu obok) w chili.


Owoc morza (sotong)


Naleśnik z bananami

Bangkok - dzień 3 - Wat Pho, czyli Buddy ciąg dalszy

Po wizycie w Wat Phra Kaew, poszliśmy do świątyni Wat Pho, która słynie z ogromnej figury leżącego Buddy. Cała figura o długości 46 m i wysokości 15 m jest wykonana z cegły, gipsu i złotych płatów, natomiast stopy Buddy są pokryte od spodu artystycznym wykończeniem z masy perłowej. Oprócz gigantycznego Buddy cały kompleks również zasługuje na uwagę. Szczególnie piękne są pokryte cermaiczną mozaiką, tak zwane Czedi (http://pl.wikipedia.org/wiki/Stupa), których na terenie Wat Pho znajduję się prawie setka.
Budda
Spody stóp Buddy


Czedi

Czedi

Bangkok - dzień 3 - Wat Phra Kaew

Tego dnia zabraliśmy się za zwiedzanie. Zaczęliśmy od punktu obowiązkowego na liście każdego turysty, czyli Pałacu Królewskiego i Świątyni Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaew).  Kompleks ten jest przepiękny, bardzo zadbany i robi duże wrażenie. Osławiony Szmaragdowy Budda, wykonany w rzeczywistości z jadeitu, wypada średnio wśród przepychu, którym jest otoczony. Szczególnie podobał nam się złoty czopek (Phra Si Rattana Chedi) i model Angkor Wat, zbudowany gdy Kambodża była pod rządami Tajlandii.
Szmaragdowy Budda
Angkor Wat i złoty Czedi
Figura strażnika olbrzyma.
Po lewej budynek, w którym znajduje się Szmaragdowy Budda.




Figury strażników Yaksha.

Budynek tronowy w centralnej części kompleksu pałacowego.

Bangkok - dzień 2 - Zakupy

Drugiego dnia postanowiliśmy wykorzystać główna zaletę Bangkoku i wybraliśmy się na zakupy. Pojechaliśmy na rynek Pratunam, największy odzieżowy rynek w Tajlandii. Ponieważ tego dnia było bardzo zimno i padał deszcz większość czasu spędziliśmy w zadaszonych częściach rynku i okolicznych centrach handlowych. Jednym z większych domów handlowych jest "Platinum Fashion Mall" sześciopiętrowy budynek, w którym sprzedawane są ubrania (głównie damskie), dodatki, buty itp. w bardzo niskich cenach. Centy w Tajlandii kształtowane są w dość ciekawy sposób. Jeśli kupujemy jedną rzecz wtedy sprzedaż jest detaliczna i musimy zapłacić cenę detaliczną. Jeśli kupujemy 3 lub więcej rzeczy wtedy już sprzedaż jest hurtowa i możemy otrzymać zniżkę czasami nawet w wysokości 10zł od ceny początkowej. Biorąc pod uwagę fakt, że ubrania są tam bardzo tanie (za koszule z dobrego gatunku bawełny płacimy 18zł - cena hurtowa), to obniżka 10zł oznacza zwykle, że cena kurczy się o 1/3.
Między straganami z odzieżą stały również ruchome stoiska z jedzeniem, gdzie można było kupić krojone owoce, przekąski oraz świeżo wyciśnięty owocowy sok.    
Nasze zakupy.
Owoc Cempedak.

Bangkok - dzień 1

Szczerze mówiąc, to pierwszego dnia nic nie zrobiliśmy oprócz przyjechania z lotniska do hotelu komunikacją miejską. Nie polecamy podróżowania z Singapuru do Bangkoku, a jeśli już ktoś decyduje się na taką podróż musi się przygotować na lekki szok. Po wysprzątanym i bardzo europejskim Singapurze, Bangkok nie robi zbyt dobrego wrażenia. Komunikacja miejska jest prawie nie istniejąca, powolna, zatłoczona i bardzo droga w porównaniu z kosztem taksówek. W krzakach czają się dziwni ludzie, którzy zaczynają nagle klekotać jak się przechodzi koło nich (jakkolwiek dziwna, taka sytuacja zdarzyła nam się naprawdę).
Gdy prawie już byliśmy w hotelu znienacka wyskoczył zza jakiegoś rogu bardzo pomocny pan i chciał nam zabrać bagaże i pomagać, sugestywnie wyrywając torby i plecaki. Okazało się, że jest boyem hotelowym i jest bardzo miły, jak i cała reszta obsługi hotelu. Hotel był jednym z lepszych w których mieszkaliśmy. Po zarejestrowaniu zamówiliśmy kolację do pokoju. Trzeba powiedzieć, że mimo ogromnej ilości wad Bangkok ma jedną bezwzględną zaletę, która sprawia że chce się tam wracać raz po raz. Jest TANIO! Dwudaniowa kolacja kosztowała nas 25 zł, w tym wliczona dostawa do pokoju.
Zupa Tom Yum, jedna z tradycyjnych tajlandzkich potraw.

Ryż z dodatkami i kakao z lodem.

poniedziałek, 21 marca 2011

Singapur - dzień 3 - Little India

To był nasz ostatni dzień w Singapurze, dlatego chcieliśmy szybko zobaczyć jedną z dużych hinduskich świątyń, Sri Veeramakaliamman (praca domowa, wymówić nazwę bez zająknięcia). Zbudowana w 1881 roku, jest największą hinduską świątynią w Singapurze i można powiedzieć, że zawsze się w niej coś dzieje.

Wejście do świątyni.

Singapur - dzień 2 - Miasto nocą

Singapur to miasto, które nigdy nie zasypia, a iluminacje budynków są równie efektowne co w Hongkongu. Późnym wieczorem wybraliśmy się na spacer do dzielnicy kolonialnej i na Esplanadę, a nasza trasa wyglądała w przybliżeniu tak:


Największe wrażenie robi Marina Bay Sands, niesamowity budynek z basenem typu infinity na dachu, otworzone zaledwie rok temu. Iluminacje są bajeczne, a co parę minut odbywają się pokazy świetlne.
Widok z parku na Marina Bay Sands, po lewej"Durian", czyli teatr.
Widok z Esplanady.
Singapur to nie tylko Marina Bay Sands, to również drapacze chmur oraz stare, kolonialne budynki.

Drapacze chmur (zdjęcie zrobione z punktu E na mapie w kierunku południowym)
Hotel Fullerton.
The Singapore Flyer, czyli największy diabelski młyn na świecie.
Warto zwrócić uwagę, że Singapur konkuruje z wieloma znanymi miastami na świecie jeśli chodzi o budowę atrakcyjnych struktur. Singapore Flyer to nic innego jak London Eye, tylko że większe, a teatr "The Durian", ma za zadanie być porównywany ze słynną operą w Sydney. Kolejną atrakcją jest Merlion, jeden z symboli miasta, pół ryba pół lew. Niestety! Dzień przed naszym przyjazdem, ktoś wpadł na pomysł, że fajnie będzie wybudować ekskluzywny, tymczasowy hotel, tak aby goście (a raczej gość, bo hotel jest mały), płacący pewnie kupę kasy, mieli bezpośredni dostęp do Merliona (który jest hotelem obudowany!), a sami turyści mogą go jedynie obejrzeć w dzień. Na szczęście, obok stoi mały pomnik upamiętniający ten oryginalny, większy.
Mały Merlion.

Singapur - dzień 2 - Chinatown i Arab Street

Chinatown w Singapurze to miejsce, gdzie można kupić tanie rzeczy oraz miejsce, gdzie znajdują się najważniejsze buddyjskie świątynie. My wybraliśmy się tam, aby skorzystać z obu tych opcji.


Najpierw udaliśmy się do zbudowanej ogromnym kosztem finansowym świątyni posiadającej jako relikwię ząb buddy z Birmy (podobno).

Wnętrze świątyni.
Świątynia z zewnątrz.
Świątynia jest nowa, budowa zakończyła się cztery lata temu, co widać wewnątrz nie tylko po samych materiałach, ale również dodatkowych udogodnieniach jak np. wszechobecnej klimatyzacji.

Kolejnym przystankiem była mała taoistyczna świątynia Thian Hock Keng. Nie mieliśmy tam najlepszych warunków do robienia zdjęć, dlatego wnętrze lepiej obejrzeć tutaj.

Singapur to bardzo kosmopolityczne i kompaktowe miasto. Świątynie wielu różnych wyznań można znaleźć zaraz obok siebie, lecz samo miasto podzielone jest na dystrykty jak np. Little India (dzielnica hinduska), Chinatown (chińska) czy też Arab Street (muzułmańska). Na koniec naszego zwiedzania wybraliśmy się do tej ostatniej, aby podziwiać jeden z najważniejszych meczetów w Singapurze, Masjid Sultan. Niestety, nie udało nam się wejść do środka,gdyż przyszliśmy w czasie modlitwy, ale z zewnątrz meczet prezentuje się bardzo okazale.
Masjid Sultan.

niedziela, 20 marca 2011

Singapur - dzień 1 - Orchard Road

Orchard Road definiuje to czym jest Singapur, miastem kosmopolitycznym, bogatym, pełnym życia, energii, koloru i zieleni. Ulica to tak naprawdę jedno wielkie centrum handlowe, a skalę można opisać patrząc na sklep firmowy Gucci, który jest wielkości Galerii Łódzkiej.

Centra handlowe są wszędzie.
Jeden z największych sklepów Gucci na świecie.

I dalej znów kolejne centra handlowe.

Wewnątrz jednego z centrów.

Singapur - dzień 1 - Lotnisko

Prawdopodobnie lotnisku w Singapurze nie jest często wymieniane jako atrakcja turystyczna tego państwa-miasta - naszym zdaniem zupełnie niesłusznie. To jest zdecydowanie najładniejsze lotnisko na jakim byliśmy, bardzo funkcjonalne i obfitujące w architektoniczne "smaczki" jak np. ściana wody, piękne dywany lub ogrody. Pasażerowie lecący transferem mogą skorzystać nawet z basenu! Zdecydowanie najciekawsze są Terminal 2 i Terminal 3, chociaż Terminal 1 również jest niczego sobie. Nie bez powodu lotnisko Changi rok w rok zdobywa nagrody na najlepsze lotnisko na świecie.

Terminal 3.
Storczyki, symbol Singapuru, są wszędzie.

Wszędzie zieleń.
Przylot do Singapuru również obfituje w wrażenia, gdyż port przeładunkowy w Singapurze należy do największych na świecie, co oznacza, że na wodach znajduje się olbrzymia ilość statków. Można to dopiero zobaczyć z powietrza.
Widok na zachodnią część wyspy. Wszędzie statki.

Penang - dzień 4 - Jedzenie

Jedzenie w Penang również stanowi atrakcję turystyczną. Nawet jeśli ktoś przyjechał na wyspę z innym zamiarem, to z pewnością zmieni zdanie, gdyż Penang jest uważane w Malezji za "raj jedzenia". W Malezji rzadko kto gotuje w domu, gdyż jedzenie kupione na ulicy jest tanie i smaczne. Poziom higieny być może odbiega od tego, co zaleca Sanepid, ale Azjaci należą do najdłużej żyjących ludzi na ziemi, więc nie może być chyba aż tak źle?

Jedzenie sprzedawane ze budek i stoisk na ulicy, które często są skupione razem, tworząc większe kompleksy (my poszliśmy do tego obok Gurney Drive) i każde stoisko specjalizuje się w jednej potrawie, w której są ekspertami.

Ilość zamówionych potraw przeszła nasze oczekiwania, tutaj tylko niewielka część tego, co zjedliśmy (i potrafimy nazwać).

Penang laksa, czyli zupa rybna na bazie pasty z tamaryndowca (zamówiona w innym miejscu, ale tego samego dnia).
Ostrygi w cieście ze słodkim chilli.
Grillowany placek z ośmiornicy.
Satay, czyli ichni szaszłyk.

Curry rybne w liściu bananowca gotowane na parze.