Wczoraj postanowiliśmy wybrać się na wyspę Cheung Chau, położoną ok. 10 km na południowy zachód od Hongkongu. Popłynęliśmy tam promem, a podróż zajęła ok. godziny. Niestety, było dosyć mgliście i z tego też powodu nie widzieliśmy zbyt dobrze nabrzeża Hongkongu.
Poranna mgła. |
W tle Star Ferry. |
Po dopłynięciu na wyspę okazało się, że dla tych ludzi nic się nie zmieniło, gdy w 1997 Chiny przejęły kontrolę nad Hongkongiem, gdyż na tej wyspie cały czas było i nadal jest jak w kontynentalnych Chinach! Nie zauważyliśmy prawie żadnych pozostałości po Brytyjczykach, co sprawia, że wioska na wyspie jest autentycznie chińska.
Stoisko z suszonymi owocami morza. |
Stoisko z żywymi owocami morza. |
Bardzo szybko zgłodnieliśmy i wybraliśmy pierwszą dobrze pachnącą restaurację. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Nikt nie znał ani słowa po angielsku i całe menu było po chińsku, więc nawet nie wiedzieliśmy za co ile płacimy. Jeśli chodzi o jedzenie, to na szczęście można było pokazać co się chce, więc z tym nie było problemu. Zamówiliśmy jedną z naszych ulubionych chińskich potraw, czyli dim sum (pierogi na parze z różnymi nadzieniami), tym razem z owocami morza, bo z tego słynie ta wyspa.
Za całość (herbata i 6 porcji dim sum) zapłaciliśmy 96 dolarów, co jest bardzo niską ceną, biorąc pod uwagę to, że w Szanghaju za 4 porcje i herbatę zapłaciliśmy ponad 200 yuanów. Dodatkowo, były to najlepsze pierożki jakie do tej pory dane nam było zjeść z Chinach. Tubylcy się z nas trochę podśmiewali (byliśmy jedynymi turystami w środku, gdyż nigdzie nie było ani słowa po angielsku), gdyż nie przemyliśmy pałeczek w herbacie, co oni mają w zwyczaju czynić. Najciekawszy był sposób płacenia rachunku. Kelnerka narysowała 6 kółeczek na kartce (w różnych rubrykach) i pokazała, abyśmy poszli do kasy. Okazało się, że te kółeczka oznaczają ilość zamówionych zestawów i są oficjalnym rachunkiem, na podstawie którego dokonywane są rozliczenia, gdyż nie mogliśmy go zatrzymać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz